LifeFree.pl

O podróży za grosz z ekologią w tle, czyli eko-driving. (10)

Wychodzimy z dworca i momentalnie oraz w niespodziewany sposób znajdujemy się na placu katedralnym. A z niego wyrasta monumentalna, zapierająca dech w piersiach budowla. Oniemiałem. Czy to się dzieje naprawdę?
Ryszard Kulik
Ryszard Kulik

8 maja, wtorek

Wstaliśmy o 6.00, żeby zdążyć na pociąg do Brukseli. Ale po drodze odkryliśmy w parku jeszcze dwie atrakcje z czasów rzymskich: wieżę strażniczą na szczycie wzgórza i świątynię Diany na dole. Zachwycające. Gdy dotarliśmy do bramy, okazało się, że jest zamknięta i że będzie tak do 7.30. W sam raz dla nas, żeby nie zdążyć na pociąg. Początkowo chciałem bramę obejść, ale miała ostre kolce zabezpieczające. Gdyby się nie udało, moglibyśmy wypaść do fosy wypełnionej wodą. Basia stanowczo stwierdziła, że tego nie zrobi. No dobra, szukamy dalej, choć czasu coraz mniej. Wróciliśmy na górę. Tam granicą parku był mur. Można było się na niego wspiąć od naszej strony. Niestety, po drugiej trzeba było zeskoczyć z wysokości 3 m.

 

W końcu, po dalszych poszukiwaniach znalazłem niższy murek. Z pewnymi oporami Basia dała radę. Byliśmy po drugiej stronie. Teraz szybko na dworzec. Z plecakami, spoceni podchodzimy do informacji i dowiadujemy się, że pociąg został w ostatniej chwili odwołany z powodu strajku. No proszę, jaka niespodzianka. Niespodziewanka. Okazuje się jednak, że za dwie godziny jedzie pociąg do Lille, w tym samym kierunku. Gdy chcę kupić miejscówki, pani jest zdziwiona. Jej zdziwienie jest bardzo francuskie, bo nie mówi po angielsku. Pokazuje mi, że tu jest tylko informacja. Jakoś rozumie, gdy pytam, gdzie mogę kupić bilety. Pokazuje dłonią na kasy, ale jednocześnie zaprzecza głową, wypowiadając słowo strajk. Ręce mi opadły, tudzież inne członki podróżnicze. Pytam się więc, jak mam pojechać tym pociągiem. Pani patrzy na mnie tępym wzrokiem i dopiero jej koleżanka po angielsku mówi, że mogę miejscówki kupić w pociągu. Uff, na odchodne mówię "jakie to proste, taka prosta informacja".

 

I wtedy nieanglojęzyczna Pani woła za mną krzycząc, że tu jest Francja i dając mi do zrozumienia, że powinienem znać francuski język. No tak, Francja, dumni Francuzi, którzy dali światu "wolność, równość i braterstwo". Na pewno nie siostrzeństwo. Nie pierwszy to raz, kiedy spotykam się z językową arogancją. W Madrycie, stolicy dużego państwa, w międzynarodowych kasach, pani nieanglojęzyczna Hiszpanka wskazała mi błędnie kolejkę, w której stałem godzinę nadaremno.

A przecież oni wszyscy uczą się angielskiego w szkole...

 

No, ale Francja pożegnała nas ulgowo: nie kupiliśmy miejscówek z powodu strajku, ale też nikt nas nie skontrolował w pociągu. Tak oto przejechaliśmy całą Francję z południa na północ bez dopłaty.

W Lille przesiedliśmy się do pociągów regionalnych jadących do Akwizgranu. Tam mieliśmy niecałą godzinę na zobaczenie katedry. Z dworca do katedry i z powrotem szliśmy z plecakami i nawigacją w ręce w prawdziwie ekspresowym tempie gnani ciekawością miejsca, w którym rodziła się Europa. To tutaj Karol Wielki wybudował kaplicę, w której został pochowany. Ale zanim zmarł, zadbał o to, by zwiększyć rangę swojej stolicy i odbudować swój autorytet. Nic tak dobrze nie sprzyjało temu celowi jak relikwie. Karol postawił na tekstylia. Sprowadził sukienkę Matki Boskiej, przepaskę biodrową ukrzyżowanego Jezusa, chustę, w którą była zwinięta głowa Jana Chrzciciela i (uwaga) pieluszkę dzieciątka Jezus. Jakiż to zwykły – niezwykły przykład przywiązania do myślenia magicznego. Przy pomocy tychże relikwii oraz wybitnych zdolności Karol stal się Wielki, choć podobno i bez tego taki był, mając około 190 cm wzrostu.

 

Heksagonalna kaplica, którą wybudował, przetrwała do naszych czasów, może dlatego, że obrosła stopniowo potężnym kościołem wchłaniającym ją do środka. To wszystko oglądaliśmy tylko z zewnątrz, ponieważ o tej porze katedra była już zamknięta. Rzuciliśmy więc okiem na to i tamto i pognaliśmy z powrotem na dworzec. Tam wsiedliśmy do pociągu do Kolonii. W Niemczech na szczęście nie są wymagane rezerwacje, więc po prostu wchodzimy do kolejnych pociągów i jedziemy. Jest miejsce zawsze i nie ponosimy dodatkowych kosztów finansowych, nie wspominając o staniu w kolejce. A ja z kolei – lubię niemieckie.

 

Do Kolonii dotarliśmy już po zmroku. Wychodzimy z dworca i momentalnie oraz w niespodziewany sposób znajdujemy się na placu katedralnym. A z niego wyrasta monumentalna, zapierająca dech w piersiach budowla. Oniemiałem. Czy to się dzieje naprawdę? Usiedliśmy na ławce naprzeciw tego cudu. Podziw mieszał mi się z rozdrażnieniem. No bo kto w imię wiary w Boga miał w sobie tyle arogancji, by wybudować formę sięgającą niemal nieba? Strzelisty gotyk pełen wrażenia i harmonii w proporcjach kryje za sobą ludzkie pragnienia tak silne, że okupione cierpieniem wielu istot. Zamysł wybudowania takiego kolosa był zaiste szalony. Zresztą sama budowa trwała ponad 600 lat. Ile trzeba mieć w sobie determinacji w walce z oporem materii i ducha, by w końcu zwieńczyć dzieło okupione takim kosztem. Mimo tych dylematów patrzyłem na dwie potężne wieże tak, jakby gotyk zabierał mnie wysoko do nieba.

 

Kolacja na ławce sprowadzała nas jednak skutecznie na ziemię. Tradycyjnie zrobiliśmy sos winegret i maczaliśmy w nim kromki razowego chleba, zagryzając zieloną cebulką i selerem naciowym. A trochę przed północą wsiedliśmy do nocnego pociągu do Bazylei. W pociągu znaleźliśmy przedział tylko dla nas i ułożyliśmy się do snu.

8 maja, wtorek

Wstaliśmy o 6.00, żeby zdążyć na pociąg do Brukseli. Ale po drodze odkryliśmy w parku jeszcze dwie atrakcje z czasów rzymskich: wieżę strażniczą na szczycie wzgórza i świątynię Diany na dole. Zachwycające. Gdy dotarliśmy do bramy, okazało się, że jest zamknięta i że będzie tak do 7.30. W sam raz dla nas, żeby nie zdążyć na pociąg. Początkowo chciałem bramę obejść, ale miała ostre kolce zabezpieczające. Gdyby się nie udało, moglibyśmy wypaść do fosy wypełnionej wodą. Basia stanowczo stwierdziła, że tego nie zrobi. No dobra, szukamy dalej, choć czasu coraz mniej. Wróciliśmy na górę. Tam granicą parku był mur. Można było się na niego wspiąć od naszej strony. Niestety, po drugiej trzeba było zeskoczyć z wysokości 3 m.

 

W końcu, po dalszych poszukiwaniach znalazłem niższy murek. Z pewnymi oporami Basia dała radę. Byliśmy po drugiej stronie. Teraz szybko na dworzec. Z plecakami, spoceni podchodzimy do informacji i dowiadujemy się, że pociąg został w ostatniej chwili odwołany z powodu strajku. No proszę, jaka niespodzianka. Niespodziewanka. Okazuje się jednak, że za dwie godziny jedzie pociąg do Lille, w tym samym kierunku. Gdy chcę kupić miejscówki, pani jest zdziwiona. Jej zdziwienie jest bardzo francuskie, bo nie mówi po angielsku. Pokazuje mi, że tu jest tylko informacja. Jakoś rozumie, gdy pytam, gdzie mogę kupić bilety. Pokazuje dłonią na kasy, ale jednocześnie zaprzecza głową, wypowiadając słowo strajk. Ręce mi opadły, tudzież inne członki podróżnicze. Pytam się więc, jak mam pojechać tym pociągiem. Pani patrzy na mnie tępym wzrokiem i dopiero jej koleżanka po angielsku mówi, że mogę miejscówki kupić w pociągu. Uff, na odchodne mówię "jakie to proste, taka prosta informacja".

 

I wtedy nieanglojęzyczna Pani woła za mną krzycząc, że tu jest Francja i dając mi do zrozumienia, że powinienem znać francuski język. No tak, Francja, dumni Francuzi, którzy dali światu "wolność, równość i braterstwo". Na pewno nie siostrzeństwo. Nie pierwszy to raz, kiedy spotykam się z językową arogancją. W Madrycie, stolicy dużego państwa, w międzynarodowych kasach, pani nieanglojęzyczna Hiszpanka wskazała mi błędnie kolejkę, w której stałem godzinę nadaremno.

A przecież oni wszyscy uczą się angielskiego w szkole...

 

No, ale Francja pożegnała nas ulgowo: nie kupiliśmy miejscówek z powodu strajku, ale też nikt nas nie skontrolował w pociągu. Tak oto przejechaliśmy całą Francję z południa na północ bez dopłaty.

W Lille przesiedliśmy się do pociągów regionalnych jadących do Akwizgranu. Tam mieliśmy niecałą godzinę na zobaczenie katedry. Z dworca do katedry i z powrotem szliśmy z plecakami i nawigacją w ręce w prawdziwie ekspresowym tempie gnani ciekawością miejsca, w którym rodziła się Europa. To tutaj Karol Wielki wybudował kaplicę, w której został pochowany. Ale zanim zmarł, zadbał o to, by zwiększyć rangę swojej stolicy i odbudować swój autorytet. Nic tak dobrze nie sprzyjało temu celowi jak relikwie. Karol postawił na tekstylia. Sprowadził sukienkę Matki Boskiej, przepaskę biodrową ukrzyżowanego Jezusa, chustę, w którą była zwinięta głowa Jana Chrzciciela i (uwaga) pieluszkę dzieciątka Jezus. Jakiż to zwykły – niezwykły przykład przywiązania do myślenia magicznego. Przy pomocy tychże relikwii oraz wybitnych zdolności Karol stal się Wielki, choć podobno i bez tego taki był, mając około 190 cm wzrostu.

 

Heksagonalna kaplica, którą wybudował, przetrwała do naszych czasów, może dlatego, że obrosła stopniowo potężnym kościołem wchłaniającym ją do środka. To wszystko oglądaliśmy tylko z zewnątrz, ponieważ o tej porze katedra była już zamknięta. Rzuciliśmy więc okiem na to i tamto i pognaliśmy z powrotem na dworzec. Tam wsiedliśmy do pociągu do Kolonii. W Niemczech na szczęście nie są wymagane rezerwacje, więc po prostu wchodzimy do kolejnych pociągów i jedziemy. Jest miejsce zawsze i nie ponosimy dodatkowych kosztów finansowych, nie wspominając o staniu w kolejce. A ja z kolei – lubię niemieckie.

 

Do Kolonii dotarliśmy już po zmroku. Wychodzimy z dworca i momentalnie oraz w niespodziewany sposób znajdujemy się na placu katedralnym. A z niego wyrasta monumentalna, zapierająca dech w piersiach budowla. Oniemiałem. Czy to się dzieje naprawdę? Usiedliśmy na ławce naprzeciw tego cudu. Podziw mieszał mi się z rozdrażnieniem. No bo kto w imię wiary w Boga miał w sobie tyle arogancji, by wybudować formę sięgającą niemal nieba? Strzelisty gotyk pełen wrażenia i harmonii w proporcjach kryje za sobą ludzkie pragnienia tak silne, że okupione cierpieniem wielu istot. Zamysł wybudowania takiego kolosa był zaiste szalony. Zresztą sama budowa trwała ponad 600 lat. Ile trzeba mieć w sobie determinacji w walce z oporem materii i ducha, by w końcu zwieńczyć dzieło okupione takim kosztem. Mimo tych dylematów patrzyłem na dwie potężne wieże tak, jakby gotyk zabierał mnie wysoko do nieba.

 

Kolacja na ławce sprowadzała nas jednak skutecznie na ziemię. Tradycyjnie zrobiliśmy sos winegret i maczaliśmy w nim kromki razowego chleba, zagryzając zieloną cebulką i selerem naciowym. A trochę przed północą wsiedliśmy do nocnego pociągu do Bazylei. W pociągu znaleźliśmy przedział tylko dla nas i ułożyliśmy się do snu.

 

Tagi

Komentarze

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treścia zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwe lub naruszające zasady współżycia społecznego.

Warto przeczytać

Joga a Życie: O miłości do ego

Joga a Życie: O miłości do ego

Inspiracje
poniedziałek, 09 maja 2022, 19:58
Porzucanie ego, a raczej mówienie o tym, jest bardzo modne na ścieżce rozwoju duchowego. Co z tym ego nie tak, że ciągle mówimy o wychodzeniu poza nie.
Joga a Życie: O grawitacji, balansowaniu i zaufaniu do siebie

Joga a Życie: O grawitacji, balansowaniu i zaufaniu do siebie

Inspiracje
poniedziałek, 04 kwietnia 2022, 18:53
Kiedy zamykam oczy w Pozycji Góry to czuję, że ciało cały czas pracuje. Odpycham się nogami od podłoża, żeby nie upaść. Napinam mięśnie brzucha, pleców i pośladków, żeby utrzymać stabilną pozycję stojącą.

Zobacz również