LifeFree.pl

O podróży za grosz z ekologią w tle, czyli eko-driving. (11)

Na tych fundamentach ufundowana jest nasza cywilizacja i kultura. Na zachodzie można natrafić na jej manifestacje i wyraźnie zobaczyć, wokół czego wszystko się kręci. Wokół władzy, a głębiej, wokół tęsknoty za spokojem, spełnieniem, połączeniem, jednością
Ryszard Kulik
Ryszard Kulik

10 maja, czwartek

Obudził mnie koncert ptaków. Cóż za przyjemne przebudzenie!

O 7.08 mieliśmy pociąg do Hanoweru, stamtąd do Hamburga, a potem do Lubeki. Po prawie czterech godzinach podróży znaleźliśmy się na ostatnim etapie naszej wyprawy. Kończyliśmy akcentem gotyckim, gdyż Lubeka, dawne miasto Hanzy znane jest przede wszystkim z gotyckich kościołów. Mówi się o nim „miasto siedmiu wież”. I rzeczywiście od kilkuset lat nic się nie zmienia – dalej nad starówką górują kościoły mające w sumie 7 wież.

 Stare miasto położone jest na wyspie otoczonej ramionami rzeki Trave. U wejścia do niego stoi potężna brama składająca się z dwóch bliźniaczych baszt chylących się ku sobie. Pięknie to wygląda, jakby dwaj kompani pod wpływem alkoholu po udanej imprezie podtrzymywali się wzajemnie przed upadkiem. W ciągu dwóch godzin obeszliśmy całą wyspę, podziwiając przede wszystkim urokliwe kamieniczki z XVI i XVII w. Ich gotycki charakter przypominał mi starówkę Torunia, którą uważam za najpiękniejszą w Polsce. Tutaj jednak nagromadzenie tych domów było znacznie większe. Szkoda tylko, że w czasie II wojny światowej alianci zbombardowali Lubekę, czyniąc na starym mieście wielkie szkody. Znaczna część domów i kościołów ocalała, ale te, które uległy zniszczeniu, zostały zastąpione nowymi, nierzadko nowoczesnymi budynkami. W ten sposób pierwotna spójność została utracona i to co dzisiaj można zobaczyć, przypomina typowy architektoniczny ser szwajcarski, w którym dziury są zaklejone współczesnymi formami.

 Moje zwiedzacze po dwóch tygodniach podróży mają wysoko ustawioną poprzeczkę, więc nieco byłem rozczarowany, choć po prawdzie ilość zachowanego gotyku w Lubece była i tak zachwycająca. Po 13.00 byliśmy z powrotem na dworcu. Wsiedliśmy w pociąg do Hamburga, a stamtąd do Berlina. Duże miasta, duże dworce, które podobnie jak u nas mają charakter galerii handlowych. Ale gdy chcieliśmy kupić coś do jedzenia na drogę, co w naszym przypadku oznacza owoce, warzywa i chleb, to wcale nie było łatwo. Biegaliśmy tam i z powrotem, szukając jakiegoś marketu spożywczego i nie znaleźliśmy. W końcu Basia mówi, że w Rossmanie można kupić masło orzechowe. Tak też zrobiliśmy. A chleb kupiliśmy w dworcowej piekarni.

Wszędzie dużo ludzi. Wszyscy z nieodłącznymi walizkami na kółkach, które tyrkają przeciągle na karbowanych posadzkach. Podróżni ciągną te walizki za sobą albo obok siebie w zależności od preferowanej techniki jazdy. Nikt już nie musi nic nosić, chyba że po schodach nieruchomych. Tylko czekać, aż ktoś wymyśli samojezdną walizkę, na której będzie się można powieźć, zamiast dreptać przy niej. My ze swoimi dużymi plecakami zdecydowanie wyróżnialiśmy się pośród tych tłumów, jak żywe skamieliny. Nigdy nie miałem walizki. I nie zamierzam mieć. Jakby to było chodzić z walizką po górach. Musiałaby to być terenowa walizka z napędem na cztery kółka i turbo doładowaniem. Ech…

 Dworzec w Berlinie jest inny niż wszystkie, które widziałem. Ma bowiem trzy poziomy. Są to więc trzy dworce ustawione jeden na drugim (i na trzecim). Prawdziwy majstersztyk. I wszędzie tłumy niezmierzone. I ogromne ilości rowerów – na szczęście. Może i w Polsce doczekamy takich czasów… W Berlinie wsiedliśmy do pociągu jadącego do Warszawy. To polski pociąg jako się rzekło, z przedziałami i swojskim zapachem. Zajęliśmy jeden przedział tylko dla siebie, zaciągnęliśmy zasłonę korytarzową i tak odizolowani żywo dyskutowaliśmy o kwestii małżeństwa, natury ludzkiej i seksualności. To niezmiennie nasz ulubiony temat rozmów.

 

Granicę przekroczyliśmy we Frankfurcie. Od razu zorientowaliśmy się, że jesteśmy w Polsce, bo pociąg jął podskakiwać i strasznie się miotać po krzywiznach szynowych. Gdzie nam tam do prostych jak linijka torów francuskich i hiszpańskich, po których bezszelestnie mknęliśmy 300 km/h. W Rzepinie przesiedliśmy się na pociąg do Katowic i przed 24.00 znaleźliśmy się u kresu naszej wyprawy. W Katowicach, czekając na nocny autobus, posiedzieliśmy na rynku, obserwując ludzi i miasto nocą. Było przyjemnie ciepło i spokojnie. Prawie tak jak w Santiago de Compostela. Prawie. W domu byliśmy przed 1 w nocy.

Basia jest dobra w podsumowaniach, więc orzekła, że w ciągu 16 dni odbyliśmy 42 podróże pociągami i kilkanaście autostopem. Oprócz biletów interrail za 381 euro na osobę wydaliśmy po 125 euro na miejscówki. Jedzenie kosztowało nas 166 euro na naszą dwójkę. Spędziliśmy 9 nocy w terenie (w lesie), 3 w pociągu i 3 u Marisy w Aveiro. Zwiedziliśmy Salzburg, Awinion, Carcassonne, Barcelonę, Salamankę, Lizbonę, Sintrę, Aveiro, Park narodowy Geres, Santiago de Compostela, Nimes, Akwizgran, Kolonię, Spirę, Goslar i Lubekę. Część z tego niezbyt dogłębnie, ale wystarczająco, by dać się oczarować zabytkom rzymskim, romańskim, gotyckim, barokowym i secesyjnym.

 

Dla mnie niezwykłe jest to, że miejsca, o których słyszałem, będące rodzajem legendy, symbolu, teraz nabrały bardzo realnych kształtów. Stały się częścią mojego osobistego doświadczenia. Wiem jak wyglądają, jak pachną, jakie są w dotyku. Słyszałem jak brzmią. Chodziłem tam i czułem ich energię. W tym sensie są moje, oswojone, przeżyte i włączone w moją osobistą perspektywę.

 

Mam sporo przemyśleń i odczuć dotyczących świata, w którym przyszło mi żyć. Jako Polak noszę w sobie dziedzictwo europejskie. Czym ono jest? Czy to tylko wiedza historyczna? Odwiedziłem miejsca, w których Europa się rodziła. Ale jej narodziny były kolejnymi narodzinami. Idea wspólnego, uniwersalnego państwa ma swoje początki w Rzymie. Tam jest kolebka naszej cywilizacji, naszego świata. Gdy my Słowianie byliśmy nieokrzesanymi barbarzyńcami, Rzymianie wytyczali drogi, budowali mosty, akwedukty i amfiteatry. Wszystko tak trwałe, że wiele z nich przetrwało do naszych czasów. Widziałem je, szedłem po rzymskiej drodze w górach w Portugalii.

 To dziedzictwo zdaje się być nieśmiertelne, wiecznie żywe i zapładniające umysły wielu ludzi na przestrzeni wieków. Gdy Karol Wielki budował w Akwizgranie oktagonalną kaplicę, największą budowlę kamienną tamtych czasów, nawiązywał do rzymskiej spuścizny. Styl romański w architekturze wskrzeszał zapomniany antyk. Przez kilka stuleci ludzie zapomnieli jak budować stropy i sklepienia. Przypomnieli sobie, patrząc na rzymskie łuki i budując sklepienia kolebkowe w Spirze.

 Niebagatelną rolę w tym wszystkim odgrywała religia chrześcijańska. Największe, najznamienitsze budowle, to świątynie. A one wyrosły jako miejsca przechowywania świętych relikwii: pieluszek, kości, szat czy innych jeszcze bardziej nierzeczywistych artefaktów odnajdywanych w cudowny sposób po kilkuset latach nieistnienia. Tłumy pielgrzymów wierzących w te duchowe fatamorgany potrzebowały odpowiednio dużej skali, by pomieścić swoje przerośnięte iluzje. A władcy i hierarchowie kościelni potrzebowali równie dużej skali, by pokazać swoją potęgę, prestiż i wymóc ostatecznie podporządkowanie innych.

 

To na tych fundamentach ufundowana jest nasza cywilizacja i kultura. Tam na zachodzie co rusz można natrafić na jej manifestacje i dzięki temu wyraźnie zobaczyć, wokół czego to wszystko się kręci. Wokół władzy, ale idąc głębiej, wokół tęsknoty za spokojem, spełnieniem, połączeniem, jednością. Oczywiście zgodnie z własnym planem i na własnych warunkach. Polska w tym kontekście jawi się jako dalekie rubieże kontynentu. Centrum było gdzie indziej, a my prawie zawsze aspirowaliśmy do tego, by przyłączyć się do tych wielkich. Przez całkiem długi czas na początku naszej państwowości Polska była lennem cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego, o czym wielu z nas nie wie, a inni woleliby zapomnieć.

 

Dzisiaj sny stały się rzeczywistością. Żyjemy w zjednoczonej Europie. Idea uniwersalnego Rzymu urzeczywistniła się. I ja też mogę powiedzieć, że jestem Europejczykiem. Mogę podróżować po Europie i nie doświadczać istnienia granic. Groźba wojen i podziałów póki co śpi głęboko. Ta podróż to dla mnie okazja budowania własnej tożsamości, poznawania dziedzictwa, które w sobie noszę, będąc członkiem tej kultury i cywilizacji. Przez całe życie chłonę te treści, ale teraz przez dwa tygodnie skonfrontowałem się z realnością, materialnością idei, budującej mój świat. Tak, są we mnie rzymskie drogi i świątynie, romańskie i gotyckie katedry, urokliwe ryneczki z krzywymi kamieniczkami. Patrzę w oczy moich przodków, niezależnie od tego, czy byli Hiszpanami, Frankami, Arabami czy Germanami. Oni wszyscy, ścierając się ze sobą, zbudowali podwaliny mojego świata.

 

Patrząc na ich dzieła, patrząc w ich oczy – patrzę na siebie.

 

Ryszard Kulik, dr psychologii. Przyrodnik, pisarz, dziennikarz.

Komentarze

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treścia zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwe lub naruszające zasady współżycia społecznego.

Warto przeczytać

Joga a Życie: O miłości do ego

Joga a Życie: O miłości do ego

Inspiracje
poniedziałek, 09 maja 2022, 19:58
Porzucanie ego, a raczej mówienie o tym, jest bardzo modne na ścieżce rozwoju duchowego. Co z tym ego nie tak, że ciągle mówimy o wychodzeniu poza nie.
Joga a Życie: O grawitacji, balansowaniu i zaufaniu do siebie

Joga a Życie: O grawitacji, balansowaniu i zaufaniu do siebie

Inspiracje
poniedziałek, 04 kwietnia 2022, 18:53
Kiedy zamykam oczy w Pozycji Góry to czuję, że ciało cały czas pracuje. Odpycham się nogami od podłoża, żeby nie upaść. Napinam mięśnie brzucha, pleców i pośladków, żeby utrzymać stabilną pozycję stojącą.

Zobacz również