Zapraszam Was do refleksji w temacie bardzo wakacyjnym. Internet kipi od fotek znajomych i nieznajomych w nowych miejscach. Fotografie z albo na tle są prezentowane jak piękne trofea. Od dłuższego czasu się zastanawiam, czy gdyby ludzie naprawdę lubili, byli związani z miejscem, w którym mieszkają, to by z taką chęcią je opuszczali w weekendy, urlopy, święta? Co te podróże zaspokajają, a co ukrywają? Czy w nich oddalamy się od siebie i od Ziemi, czy przybliżamy?
Po co nagle niektórzy się zrywają ,żeby spędzić weekend w Paryżu, parę dni na Lofotach albo może rok na podróży dookoła świata? Oprócz oczywistego faktu, że jest to możliwe, bo mamy pieniądze i są środki transportu, które nas w te miejsca zabiorą. Czyli podróż to też może być wyznacznikiem statusu społecznego. Niestety, im więcej pieniędzy, posiadania, kolekcjonowania (nawet widoków), tym więcej zniszczenia na Ziemi. Tylko kto bardziej niszczy: ten, który siedzi w hotelu przy basenie, czy ten, kto wypuszcza się w dzikie miejsca, które po wizycie tracą na dzikości?
Czy w tak częstych podróżach chodzi o ciągłe nienasycenie, poczucie braku wszechobecne w naszych czasach, o dostarczanie nowych bodźców. A co by się stało gdyby ich zabrakło? Gdyby zamiast podróży po kolejne widoki podróżowalibyśmy w głąb siebie, w głąb swojego najbliższego otoczenia i cieszyli oczy i serca drzewami, zwierzętami i roślinami wokół nas? A może tam, gdzie mieszkamy niewiele zostało już życia i, żeby się nim nacieszyć i je zobaczyć ruszamy, gdzie indziej? Taki natłok podróży w obecnych czasach przywodzi mi na myśl oderwanie od korzeni.
Ważna jest dla mnie intencja podróży i zapraszam Was do kontaktu z nią zanim gdziekolwiek wyruszycie, bo może wcale nie trzeba daleko jechać.