Multitasking w pracy jest przereklamowany. Mam ochotę gryźć, pluć jadem. Wyrastają mi włosy na języku i mam wrażanie, że zadrapię się na śmierć do krwi. Czyli się wściekam po prostu. Na ratunek przychodzi asertywność. To nie bywałe z jakim trudem przyszło mi dojrzeć do momentu, kiedy mam odwagę i moc wypowiedzieć zdanie w stylu: „Ok, poczekaj chwilkę, dokończę tylko to i do ciebie podejdę.” Jejku, dlaczego nikt mnie tego wcześniej nie nauczył? Nie rzucam już tego, co akurat robię i nie pędzę spełniać czyjeś oczekiwania, ale musiałam to u siebie wyrobić i trochę mi z tym zeszło.
Multitasking w kuchni – czuje, że żyję!! Mam ochotę przytulać cały świat i karmić moim żarciem. Mam piękniejszą cerę, bardziej puszystą sierść, a moje kły bieleją w błogim i życzliwym uśmiechu.
Ale wywaliło mi korki parę razy. Ale gdy kobieta jest w amoku - odbity bezpiecznik to chyba jedna z najłagodniejszych konsekwencji. Gotuję na kuchni, w piekarniku coś się piecze, pralka pierze, zmywarka zmywa, a ja kroję i mieszam, i śpiewam, i tańczę, i wywala mi korki. Ostatnio odkrywam właśnie nowe formy multitaskingu. Gotuję, śpiewam i tańczę. I jakoś jestem w środku, w skupieniu, jest spokój, nic nie swędzi. Gdy piszę, nie rozpraszam się już na żadne inne rzeczy. W sumie nie, gdy piszę to tak naprawdę nie piszę długopisem, bo zazwyczaj właśnie robię jednocześnie coś innego. Dopiero gdy spisuję tekst już na komputerze, znikam i nie ma mnie dla nikogo. Sam proces powstawania tekstu też jest na zasadach multitaskingu. Słowa rzadko przychodzą, gdy leżę bezczynnie w łóżku. Często dzieje się to podczas czegoś, gdy umysł tak na prawdę jest skupiony na jakiejś innej czynności, powtarzalnej. Zajęty. Tylko to jest dla mnie, póki co, kłopotliwe.
Prowadzę samochód i słucham muzyki, a w głowie układa się tekst. Sam. Mam co prawda 2 zeszyty, piszę na biletach, wydrukach, karteczkach. Ale w aucie marzę o dyktafonie. Jak na amerykańskich filmach detektywistycznych. Nie mogę tego spisać jak jadę, dojeżdżam na miejsce i się zastanawiam, hau, miau, jak to było?
Albo na przykład pod prysznicem. Mokre ręce, kartki brak, dyktafon by się nawet zalał. Kocham gorącą wodę i ona leje się na mnie, spłukuje wszystko, co niepotrzebne i przychodzą gotowe zdania. Zwroty jedyne w swoim rodzaju. Wychodzę, owijam się w ręcznik i już ich nie ma w takiej formie. Może ktoś z was ma sprawdzony sposób na takie inspiracje za kółkiem i pod woda? Ajuto! Pomóżcie.
W liceum pisałam wiersze. Oraz wypracowania, które nie podobały się polonistce. Nie podobało jej się też, że maluję paznokcie na żółto i używam korektora w płynie w zeszycie.
W młodości uprawiałam z mężem intensywną epistolografię. Mamy te wszystkie listy i leżą na strychu, czekają aż będziemy paskudnie starzy, wyciągniemy je i będziemy czytać (jeśli wzrok pozwoli).
Pisze tu też trochę o moim procesie pisania. W każdym z tekstów dzielę się trochę tym moim procesem, jak to jest z inspiracją, z samym składaniem tekstu do kupy, z organizacją siebie tak, by mieć na to czas.
I by mieć zaufanie, że treść przyjdzie.