29 kwietnia, niedziela
Wstaliśmy tradycyjnie około 7.00 po sennej nocy. Wiedzieliśmy już, że strajk trwa nadal i pociągi nie jeżdżą, od razu więc poszliśmy na stopa. Przeszliśmy całe nowe miasto, by znaleźć się na wylotówce. Po drodze natknęliśmy się na hurtownię warzyw i owoców. Pod płotem leżały skrzynki z odrzuconą żywnością. Ech, czego tam nie było... Nie zastanawiając się długo, wybrałem trochę pomidorów, naciowego selera, pomarańcze, kiwi i mango. Tak przygotowani wystawiliśmy kciuki i od razu zatrzymał się sympatyczny Francuz. Podrzucił nas na bramkę autostrady w kierunku Narbonne. Ruch o tej porze był jeszcze niewielki, więc uznaliśmy, że najlepiej będzie zjeść śniadanie. Było na bogato dzięki zdobycznym warzywom i owocom.
Gdy już się posililiśmy, przystąpiliśmy do łapania stopa z rewelacyjnym skutkiem. Najpierw arabski Francuz zabrał nas do Narbonne. Tam zaś od razu zatrzymało się małżeństwo, które podrzuciło nas do Figureas w Hiszpanii. Z radością pozostawiliśmy za plecami Francję, która generalnie nie sprzyjała naszej podróży. No, nie można tego oczywiście powiedzieć o wszystkich Francuzach. Ten ostatni nadrobił kilkadziesiąt kilometrów, by dostarczyć nas do Figureas, w dodatku pod samo muzeum Salvadora Dali. Chcieliśmy je zwiedzić, ale po raz kolejny puściły nam zwiedzacze, gdy zobaczyliśmy karnie ustawioną kolejkę do kasy, tak na godzinę stania. A tu wkrótce mamy połączenie do Barcelony. Pomachaliśmy więc Dalemu i poszliśmy na dworzec. Wsiedliśmy do pociągu jak do domu: dużo miejsca, wygodne siedzenia, ubikacja i woda online. Jak to dobrze być u siebie.
W Barcelonie mieliśmy dwie godziny do kolejnego pociągu do Madrytu. Z wielu atrakcji miasta wybraliśmy Gaudiego, a konkretnie kościół Sagrada Familia. Podjechaliśmy tam metrem. Ha, nie było to takie proste, bo nawet mając bilet, nie byłem w stanie przejść przez bramkę. Wrzucam bilet do szparki, ona go porywa i wypluwa jak trzeba, tylko bramka niewzruszenie trwa w zamknięciu. Podszedłem do innej bramki, a tam to samo. Okazało się, że cała maszyneria ustawiona jest na osoby leworęczne, więc gdy ja wkładałem w szparkę bilet, to otwierała się bramka obok. Po dojechaniu do celu i wyjściu na powierzchnię, momentalnie znaleźliśmy się w samym środku tłumu biegającego z aparatami fotograficznymi. O wejściu do kościoła mogliśmy zapomnieć, bo z jakiegoś powodu nie zapisaliśmy się na bilety jakieś dwa miesiące wcześniej. Nasze zwiedzacze już nie tyle puściły, ile przestały trzymać cokolwiek.
Dołączyliśmy więc skromnie do tych nieszczęśników, którzy wokół biegali z aparatami. Basia jakoś nie była przekonana do dzieła Gaudiego, ja natomiast jestem nim zauroczony. Jest w tym kościele pomieszanie kiczu i wyrafinowania. Cudne formy wypieszczone w każdym detalu i jednocześnie dziecięca fantazja połączona z nonszalancją. Największe jednak wrażenie niezmiennie robi na mnie ukrzyżowany kubistyczny Jezus z przyrodzeniem na wierzchu. Jest nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył, choć w tym przypadku brzmi to cokolwiek dziwnie.
Z Barcelony pojechaliśmy do Madrytu szybkim pociągiem, który gnał 300 km/h. A za oknem hiszpański interior. Bezkresne i bezleśne przestrzenie niemal wyludnione. Żadnych pól uprawnych z wyjątkiem winorośli. Bardzo to dziwne, bo dominują one od kiedy wjechaliśmy do Austrii. Podobnie było we Włoszech, Szwajcarii, Francji, no i teraz w Hiszpanii. Gdyby ktoś z innej planety na tej podstawie wnioskował o tym, co jemy i pijemy, doszedłby niechybnie do przekonania, że ziemianie są alkoholikami, którzy nie mają nawet czym zagryzać.
W Madrycie mieliśmy niewiele czasu na przesiadkę do Salamanki. Było to o tyle kłopotliwe, że musieliśmy przemieścić się na inny dworzec – Chamartin. Ten, na którym wysiedliśmy, czyli Atocha, był ogromny. Problemem stało się samo wyjście z peronu, gdyż ta przestrzeń w Hiszpanii oddzielona jest bramkami. A one nie chciały nas puścić z naszymi biletami. W końcu pomógł nam ktoś z obsługi, jednak straciliśmy cenne minuty. Później był problem z wejściem na inny peron. Znów bramka i szukanie obsługi do pomocy. Gdy już weszliśmy na peron, gdzie miał przyjechać pociąg podmiejski wiozący nas na ten drugi dworzec, to okazało się, że przyjechał nie jeden tylko dwa – jednocześnie. Do którego wsiąść? Jeden był nowy i elegancki, drugi brudny i stary. Wybraliśmy ten pierwszy. Po czym patrzyliśmy, jak ten drugi odjeżdża, a my stoimy nadal. I tak przez kolejne 5 cennych minut.