2 maja, środa
Rano udałem się na zakupy jedzeniowe. Nie było to łatwe, gdyż okazało się, że inaczej niż u nas, w mieście niewiele jest sklepów tak zwanych spożywczych. Owszem, niemal wszędzie są kawiarenki, gdzie można zjeść śniadanie, ale żeby kupić chleb, trzeba się nachodzić. W końcu znalazłem odpowiednie miejsce i kupiłem warzywa na obiad oraz płatki jęczmienne plus jabłka na śniadanie. Umówiliśmy się z Marisą, że ugotujemy obiad i wspólnie go zjemy. Przygotowałem zupę krem z brokuła, ryż z soczewicą i cebulką, a Basia zrobiła surówkę z marchewki i jabłka. Marisa była zachwycona, rzeczywiście wszystko było bardzo smaczne.
Po obiedzie pojechaliśmy z nią na wycieczkę nad ocean. Dojechaliśmy do wioski Costa Nova z bajkowo pomalowanymi w pasy drewnianymi domami. Przespacerowaliśmy się w kierunku oceanu. Było pięknie: słońce chowało się w wodzie, było w miarę ciepło, a ocean wielkimi falami rozbijanymi o ogromne falochrony pokazywał swą potęgę. W tej scenerii podeszliśmy do niewielkiej knajpki na plaży i napiliśmy się ciemnego piwa lokalnego Maldita. Sącząc ten znakomity napój rozmawialiśmy o religii i o tym, że życie nie wymaga pośpiechu. Marisa rozkręciła się w swoich opowieściach, snując historię swojej rodziny i kraju.
A później zadzwonił Piotr, że ekipa projektowa czeka na nas w tawernie przy kanale na kolacji. Marisa była tak dobra, że nas tam podwiozła. Impreza już się rozkręciła; zjedliśmy przyzwoitą kolację z deserem w postaci owoców (melon i winogrona). Czas umilali nam dwaj grajkowie - gitarzyści Fado z programem rewolucyjnych pieśni. Początkowo mieliśmy informację, że nie płacimy za te wszystkie przyjemności. Potem jednak okazało się, że na głowę kosztowało nas to 16 euro. Tak czy owak było całkiem miło i do domu wróciliśmy po północy.
3 maja, czwartek
O 9.30 stawiliśmy się na spotkaniu projektu edukacyjnego. Wprawdzie nie jestem członkiem tego zespołu, a tym bardziej Basia, ale chodziło o podpisanie listy obecności. Zatem podpisałem i przez trzy godziny siedziałem, czekając na koniec obrad. Nie marnowałem jednak czasu. Uzupełniłem notatki z podróży i czytałem sobie artykuł o różnicach kulturowych. O 12.30 poszliśmy na lunch, po którym rozpocząłem przygotowania do warsztatu. Miałem zacząć go o 14.00, ale tutaj w Portugalii czas nie istnieje. O 14.00 nie było jeszcze nikogo. Zacząłem zajęcia dopiero o 14.40, a i tak ludzie jeszcze dochodzili w trakcie.
Grupa składała się z samych kobiet, nauczycielek zaangażowanych w różne działania lokalne. Bardzo dobrze nam się pracowało – może dlatego, że dobrze znały angielski. Podążaliśmy od zmian klimatycznych do osobistej odpowiedzialności za środowisko związanej z nadmierną konsumpcją. Po zajęciach spotkaliśmy się w naszej polskiej szóstce i przez dłuższy czas debatowaliśmy nad planami na wieczór i jutro. Mieliśmy różne propozycje od Portugalczyków, ale były one niejasne, chaotyczne i mało realistyczne. Specjalnie nas to nie zdziwiło, bo nasi gospodarze mają różne od naszego podejście do czasu, obowiązków, zadań i pieniędzy. Uznaliśmy w końcu, że sami zorganizujemy sobie czas. Poszliśmy więc na kolację do wegańskiej knajpki i tam do godziny 22.00 degustowaliśmy curry, warzywa z ryżem i ciemne piwo. Rozmawialiśmy o podróżach, przygodach i planach na przyszłość.