4 maja, piątek
Rano przygotowałem jedzenie na drogę oraz ugotowałem spaghetti dla nas, Marisy i jei bratanicy. Marisa była tak uprzejma, że wyszukała dla nas połączenia do parku narodowego Geres. Po drodze mieliśmy zatrzymać się jeszcze w Porto i zwiedzić miasto. Plan był dość misterny i napięty w związku z przesiadkami. Mieliśmy wyjść z domu o 12.00 i Marisa miała nas podwieźć na dworzec. Niestety, gdy wybiło południe, tylko ja byłem gotowy do wyjścia. Ostatecznie spóźniliśmy się kilka minut na pociąg. Byłem zły, tym bardziej, że kolejny się spóźnił. Ilość czasu przeznaczona na zwiedzanie Porto dramatycznie się kurczyła. W końcu pozostało nam kilkanaście minut, tylko tyle, by wyjść z dworca i pójść do pobliskiej katedry. Szkoda.
W związku z tym wszystkim trochę się z Basią kłóciliśmy. Mnie złość przeszła szybciej, natomiast Basia miała do mnie żal, że się na nią wkurzyłem. Poza tym bolała ją głowa i gardło. Niezły początek, jak na wyprawę w góry. Potem było już tyko gorzej. Gdy dojechaliśmy do Bragi, mieliśmy tylko parę minut, by się przesiąść z pociągu na autobus. Gdzie jest jednak ten autobus? Na pewno nie przy dworcu kolejowym. Już było wiadomo, że misterny plan podróży rozsypał się jak domek z kart. No dobra, pozostał nam autostop. Braga to jednak spore miasto, więc trzeba się było wydostać z niego. Zagadaliśmy chłopaka, który wskazał nam autobus miejski jadący na północ. W końcu znaleźliśmy się na jakiejś ruchliwej drodze poza centrum i rozpoczęliśmy łapanie okazji. Samochody jechały jeden za drugim, ale nikt się nie zatrzymywał. Wreszcie zabrał nas pewien biznesmen i podrzucił do Geres, do samej granicy parku.
Tam Basia usiadła na ławce złożona chorobą, a ja poszedłem rozeznać się po okolicy. Jako, że było już dość późno, wyszliśmy poza miasteczko i rozłożyliśmy się do spania wśród drzew i szumiącej nieopodal rzeki. Atmosfera między nami nie była najlepsza. Basia była zła, że zaplanowałem chodzenie po górach, a ona nie jest do tego przygotowana. No cóż, wydobyłem z siebie pokłady wyrozumiałości, kładąc to marudzenie na karb złego samopoczucia. Niemniej jednak tego rodzaju atrakcji ze strony Basi doświadczałem już nie raz. Generalnie większy wysiłek jest dla niej problemem niezależnie od tego, czy jest to chodzenie, jazda na rowerze, czy coś jeszcze innego. Uznałem, że w takich warunkach wędrowanie po parku odpada zdecydowanie. Do tego Basia zażyczyła sobie wrócić do domu dzień wcześniej, bo musi odpocząć po podróży przed pracą.
No i co tu począć? Kryzys jak nic. Zrezygnowany i rozczarowany położyłem się spać.