Gdy zrzucam Skórę, czuję się jak bez warstwy ochronnej. Boli. Żywe jest na wierzchu jeszcze bardziej żywe niż kiedykolwiek. Pulsuje obnażone. Wychodzi na zbyt ostre światło dzienne. Obchodzę się ze Sobą delikatnie. Z żalem patrzę na Wylinkę, w której umiera tyle tęsknot i wyobrażeń. Opłakuję stratę po tym, co się nie wydarzyło. Rozstaję się z lękami i swoją niepewnością, która prowadzi mnie na boczne drogi. Zajmuję się tym, co Istotniejsze.
W starożytności Węże były uznawane za nieśmiertelne Stworzenia, które pozbywając się Skóry, odradzają się na nowo. I tak się czuję. Im więcej skór zrzucam, tym więcej we mnie Życia, tym bardziej dotykam tego, co jest jego Esencją i Serce jakieś szersze. Wiem, że Życiodajny Strumień trwał, trwa i trwać będzie, a ja będę płynąć w Spirali Życia tylko zmieniając swoje powłoki.
Byłam. Jestem. Będę.
Pielęgnuję nową Skórę. Niech mi służy tyle, ile potrzebuje. Będę ją nacierać kojącym balsamem Miłości aż do rozstania, aż do momentu, gdy zrobi się zbyt ciasna i to, co ma być zobaczone znowu wyjdzie na powierzchnię.
Źródło: Płynąca z lasami