Pod koniec roku jestem w takim klimacie podsumowań. Od kilku ostatnich lat, bardziej niż wcześniej. To był dla mnie Rok Relacji. Między innymi, Rok Relacji z Kobietami. Czułam się w wielu momentach sama i wtedy pojawiałaś się Ty – „Siostra, której nigdy nie miałam”. Teraz okazało się, że pochodzę z rodziny wielodzietnej i tam jest dużo więcej sióstr.
Czułam to cały rok, ale sama końcówka okazała się zaskakująca. Bo właśnie, gdy stanęłam w obliczu niełatwej decyzji, to „kobiety mojego życia” dmuchały w moje żagle. Żagiel opadał i nim trzepotało. A one za plecami bezgłośnie szeptały – „ Ostrzyj ster”. Czułam mimo wszystko, że z tą decyzją jestem sama. I nikt jej za mnie nie podejmie. Nie będzie na kogo zwalić. I będę musiała zjeść tę żabę potem sama też.
A jednocześnie, silniej niż kiedykolwiek dotąd, czułam, jak kibicuje mi niemy tłum. Czułam, jakby każda z nich pomagała mi podjąć tę decyzję, jak swoją własną. Rówieśniczki. I Starszyzna. Czułam się, jak w mojej utęsknionej wiosce, gdzie wszystkie pomagacie mi wychować moje własne dziecko, jak swoje. A jak to w plemiennej wiosce bywa, dziecko jest nie do końca wiadomo czyje J Nasze. Bo to tak naprawdę nie istotne. I te dziecko, to też tzw. „moje dziecko”, czyli projekt w naszych głowach. Dużo dzieci mi się też na przełomie roku śniło i śniło mi się też, że latam, więc w tym obszarze było „na bogato”.
Czułam, że rosnę. Czułam, że się powiększam. I czułam, jak wraz ze mną, wraz z coraz większym osadzeniem się w decyzji, rośnie ze mną pole kolektywne. Całe Pole Kobiet. Kto czuje ten wie. Miałam takie poczucie, że każda z nas, podjęła w sercu swoją, jakąś ważną dla siebie decyzję i wzrosła sama dla siebie w jakiś sposób. I że to umacnia nas, nas wszystkie. Ze temu polu będzie łatwiej podejmować niezależne decyzje z osobna ale i te wspólne. Czułam się, jak na maratonie, choć nie biegam wcale, czułam się dopingowana. Czułam, że mi kibicujecie i trzymacie niewidzialne kciuki w kieszeniach, dla niepoznaki. W umówionym, tajnym geście. Widziałam oczyma wyobraźni transparent ze swoim imieniem. To cholernie miłe.
A wsparcie było – różnorakie. Bo nawet kobiety, które nie uczestniczyły w tym procesie, przychodziły do mnie we snach i pokazywały mi jakąś cząstkę mnie. W prezencie, jak na dłoni, jak na tacy. I gdy oglądam się wstecz, nie pamiętam większych wątpliwości. One pojawiały się u mnie na moment, ale żadna ich nie podsycała, nie karmiła ich i nie odbijała ich, jak w lustrze.
I jestem wdzięczna Zazdrości. W odnajdywaniu siebie. Wiadomo – wśród kobiet, zazdrość jest brzydka, zła, fuj, ble. Moja zazdrość daje mi ogromną siłę do działania. Owszem, przeżywam ją boleśnie, gdy się z nią kontaktuję. Gdy się porównuję. Ale gdy już ją zobaczę w pełni, jaka ona jest i o czym ona jest, daje mi dużego kopa do budowania siebie. Do spełniania marzeń i ustalania, co jest dla mnie na prawdę ważne. Do życia takim życiem, jakim chcę żyć, aby uznać je, za moje.
Zanurzona z innymi rybami w ławicy, w oceanie kolektywnej świadomości, błyszczę odbitym blaskiem własnej srebrnej łuski, ku swemu własnemu zdziwieniu i spełnieniu. Za plecami, obok, płetwa w płetwę i przede mną, mając inne szare, szwarne i srebrzyste szprotki. Uczę się od nich i one uczą się ode mnie. I płynę. One też płyną. Płyniemy.
I choć w tekście nie ma mężczyzn, to jesteście też w nim również. Bo to jest też o relacjach z Mężczyznami. Bo swoją obecnością i nieobecnością, swoim słowem i milczeniem - również pozostawiacie w tym ślad.
Cała na przód – ku nowej przygodzie.