Rozalka też się garnie do wyjścia od razu jak zerwała się Ala, dziewczyny wysyłają sobie całusy i głośne, przedłużone „papa!” , Rozalka też by może chciała na „bumbary” ale zanim się zapniemy, założymy cieplejszą kurteczką, Ala z bratem i tatą już pognali. Tymczasem zatrzymuje nas coś innego jeszcze tu, w Parku Praskim, bo widać czasem nie trzeba jechać daleko by coś niezwykłego znaleźć. Obserwujemy 3 pieski bawiące się razem, splecione mordkami i ogonami, tarzające się w wielkiej kulce, pełne werwy i życia i przyglądające im się śmiejące 3 młode panie. Okazuje się, że choć wyglądają na 3 świetne koleżanki, to nie znają się. Proponuję, że rozpoznam który pies należy do której: „biały do ciebie bo jesteś ubrana na czarno, co daje dobry kontrast, charcik do ciebie bo pasuje to twojej twarzy i sportowego stylu, a brązowy do ciebie bo ma podobny uśmiech”. Wszystko się zgadza! Zdejmuje z fotelika córkę, która zaczyna szaleć z psami. Nagle wpada czwarty pies, wielki wilczur, bez opiekuna i gania całą wesołą trójkę. „On jest taki duży – po chwili przybiega za nim pieskowa pani, mówiąca z pięknym rosyjskim akcentem – ale mózg on ma chihuahy. Wykastrowałam chłopa, nic złego nie zrobi, tylko się bawić chce". A za nią dojeżdża dziewczynka rowerem, która spieszyła za mamą. Rozalka podbiega do dziewczynki o głowę od niej większej, chwyta ją za dłoń, tamta zsiada z roweru, o czymś rozmawiają tak jakby się dobrze rozumiały, choć mama dziewczynki mówi, że jej córka tylko po rosyjsku mówi, a Rozalka mówi po swojemu z elementami polskiego.
Wracając po tym jak minęła nas karetka pogotowia na sygnale, co wprawiło Rozalkę w tak duży entuzjazm, że przez resztę drogi nuciła „ijo, ijo, ijo” przejeżdżamy koło przystanku przy stacji benzynowej, takiego przystanku, koło którego byśmy nie musieli przejeżdżać, bo mamy swój skrót, ale coś mi podpowiedziało,że tym razem tam właśnie mamy jechać.
I na przystanku przy którym nie kojarzę by w 500-leniej historii Warszawy wydarzyło się kiedykolwiek coś interesującego, siedzą 2 kobiety, jedna bardzo młoda nastoletnia, druga również młoda, ale mogąca być mamą tamtej, i ta młodsza... gra i śpiewa na ukulele ze światełkiem w oczach. Wow! Ukulele, piękny, boski hawajski instrument tutaj, w niedziele wieczór na tak prozaicznym przystanku pod BP? Okazuje się, że dziewczyna ma instrument od wczoraj i nauczyła się grać w jeden dzień. Na razie gra jedną piosenkę bardzo ładną. „Ale ty musiałaś wcześniej już grać na gitarze!” - wołam. Nie, w internecie podejrzałam jak wyglądają chwyty i teraz każdy moment wykorzystuje by grać i grać, chcesz spróbować, patrz, to takie proste, to jest c dur, to e mol najtrudniejszy, potem jest już z górki”. I tak ukulele trafia do Rozalki, która pstryka strunę i chichra się jakby chciała powiedzieć „tato, to jest mega proste!” . Wow, to ja może też sobie takie ukulele kupię! I spełnię dziecięce marzenie by grać na gitarze, które skończyło się po jednej lekcji na strychu z tatą gdy tej dziewczyny jeszcze nie było na świecie. Po tej lekcji tato stwierdził chyba, że ja się do gitary nie nadaję, albo może to ja stwierdziłem, a on nie zaprotestował? W każdym razie tato wtedy przestał już grać na gitarze cokolwiek innego niż „House of the rising sun” a potem przestał grać i to, bo zaczął stawać się zbyt poważnym człowiekiem. Teraz tam gdzieś z innych czasoprzestrzeni pewnie mnie wspiera bym ja mógł w sposób poważny pomagać ludziom być nie tak poważnym. Ale nie na wspomnienia czas, kończę pisać, bo moment mocy jest teraz, rozejrzę się za jakimś ukulele! Chyba, że jak Rozalka za chwilę zainteresuję się czymś innym z podobnie wielkim skupieniem i pasją.
O mnie:
Doświadczam radości jako mąż, tata i przyjaciel. Jestem autorem książek „Joga śmiechu. Droga do radości” i „Indie z miłością i śmiechem”. Do płynącego z serca śmiechu potrzebuje niewiele.
Więcej o mnie i metodzie: